Chociaż formuła imprezy odbiega nieco od tych prezentowanych dotychczas, wydając się niezwykle „egzotyczną”, z pewnością doskonale wpisuje się w charakter naszego portalu.
Zapraszamy zatem do przeczytania relacji, której autorem jest Dariusz Jacek Łabudzki.
Badwater – niewielkie słone jezioro w Dolinie Śmierci, w Kalifornii, w USA, jest najniżej położonym miejscem w Ameryce Północnej – 86 m poniżej poziomu morza. Szczyt Mount Whitney – szczyt w Sierra Nevada w Kalifornii. Wysokość góry wynosi 4421 m n.p.m., dzięki czemu jest to najwyższy szczyt w całej Kalifornii i najwyższy szczyt kontynentalnych Stanów Zjednoczonych.
Tyle Wikipedia, a teraz relacja naocznego świadka i uczestnika tego niezwykle trudnego ultra-maratonu:
Dla mnie bieg w Dolinie Śmierci był brakującym ogniwem do kolekcji najtrudniejszych ultramaratonów Ziemi.
Przez Amerykanów okrzyknięty „World’s Toughest”– najtwardszy na świecie – od kilkudziesięciu lat wzbudza respekt u każdego biegacza.
Już sama selekcja zawodników przyprawia o zawrót głowy. Aby starać się o zaproszenie (!) należy dokładnie pokazać swój dorobek, spełniając przy tym kryteria regulaminu. W jednym z punktów jest napisane: aby ubiegać się o start w Badwater 135 miles musisz mieć ukończone co najmniej 3-biegi 100-milowe, w tym ostatni w okresie 13-miesięcy poprzedzających aplikację. Ale następne zdanie brzmi: „nie myśl sobie, że jeśli masz przebiegnięte te trzy biegi 100-milowe, to my Cię zaprosimy. Musisz nam pokazać całe swoje biegowe CV, a my je ocenimy”. Ocenia je 5 osób wskazanych przez dyrektora biegu, niezależnie od siebie, punktując każdą zgłoszoną aplikację. Oceny tych pięciu sędziów trafiają na biurko szefa begu-Chrisa Kostmana w Oak Park w Kalifornii. Ten po zliczeniu punktów zaprasza na bieg 45 weteranów (tych co już biegli Badwater’a) i 45 rookies (nowych), 10 miejsc zostawiając dla siebie. Oto prawdziwa amerykańska demokracja 🙂
Aplikacje wysyła się w ostatnich dwóch tygodniach stycznia. Na początku lutego otrzymałem maila: „Congratulation Dariusz Jacek – Welcome to Badwater 135”. Takiego samego maila otrzymał również mój wspaniały przyjaciel z tras biegowych i nie tylko – Zbyszek Malinowski z Kołobrzegu. Jeszcze tylko 995 USD wpisowego i przygodę czas zacząć.
Mając to na uwadze przez ostatnie pół roku niezwykle starannie realizowałem narzucony tym wydarzeniem plan treningowy.
Stopniowo zwiększałem tygodniowy kilometraż zaczynając od 80-90 km, a kończąc na 120-140 km. Ponadto w moim kalendarzu startowym umieściłem zawody, które miały mnie jak najlepiej przygotować do tego piekielnego biegu: 100 km North Face w Tajlandii (też gorąco i też góry). Ultramarathon Glasgow-Edinburgh (89 km), Ultamaraton Podkarpacki (70 km) i 3-tygodnie przed startem Goral Maraton (50 km). Te ostatnie potraktowałem bardziej jako długie wybiegania, do których bardzo ciężko jest się zmusić samemu. Poza treningami dużo czasu poświęciłem na logistyczne przygotowanie
wyjazdu na Zachodnie Wybrzeże USA. Ekipa nasza składała się z 8 osób. Oprócz mnie i Zbyszka moja żona z najmłodszym synem i grupa przyjaciół, którzy mieli nas supportować samochodem w trakcie biegu (obowiązkowy wymóg regulaminowy).
Podczas 10-dniowej aklimatyzacji pokonaliśmy samochodem prawie 6000 mil zwiedzając przepiękne Parki Narodowe m.in. Yellowstone, Yosmite,Crater Lake,Grand Canyon,Sequoia i cuda natury w skalnych parkach Utah (Bryce Canyon, Zion, Archies, Canyonlands) i Monuments Valley.
W końcu „wylądowaliśmy” w Lone Pine – nowym miejscu startu Badwater’a.
Od tego roku bieg odbywa się na krawędzi Doliny Śmierci nie dotykając jej dna. Po raz pierwszy w 30-letniej historii biegu Park Narodowy Doliny Śmierci nie wyraził zgody na przeprowadzenie trasy na chronionym terenie. Ale żeby nie było za łatwo organizatorzy dołożyli więcej gór. Zaraz po starcie wspinaliśmy się na ponad 3000 m n.p.m. (Horseshoe Meadows), na około setnym kilometrze wdrapywaliśmy się w mroku nocy do bram Miasta Duchów na szczyt Cerro Gordo (ponad 2500 m n.p.m.) kończąc bieg w dotychczasowym oryginalnym miejscu tj. na Whitney Portal (ponad 2400 m n.p.m.) u stóp najwyższego kontynentalnego szczytu Stanów Zjednoczonych-Mt. Whitney (4421 m n.p.m). Według oceny weteranów, czyli uczestników poprzednich edycji, nowa trasa była trudniejsza od poprzedniej. Temperatury były może ciut niższe, bowiem słupek rtęci dochodził tylko do +44 st.C, a nie przekraczał 50-ciu jak na dnie Doliny, ale suma przewyższeń była zdecydowanie większa (około 5500 m. pod górę i ok.3800 m. w dół). Tak czy owak mieliśmy być w piekle.
Start biegu nastąpił 21 lipca dla mnie i Zbyszka o godzinie 7.00 rano. Zawodnicy startują w trzech grupach po 33 osoby każda. Pierwsza o 6-ej, druga o 7-ej, a trzecia o 8-ej, wg klucza od teoretycznie najsłabszej do najmocniejszej. Pierwsze 70 km (1/3) to wspomniany już Horseshoe Meadows tam i z powrotem. Od początku biegło nam się bardzo dobrze, na podbiegu prawie nie
przechodziliśmy do marszu. Byliśmy w czołówce naszej grupy. Przed szczytem wyprzedziliśmy ok. 50% zawodników, którzy wystartowali godzinę przed nami. Podczas zbiegu podziwialiśmy – obok nieziemskich widoków, także siłę najlepszych wojowników tego wyścigu,którzy przemykali obok nas niepostrzeżenie.
Na punkcie kontrolnym nr 2 zameldowaliśmy się po 8 godzinach mając 5 godzin zapasu do ustalonego limitu. Piekielnie grzało, więc zgodnie z wcześniejszymi ustaleniami zafundowaliśmy sobie godzinną drzemkę i ciepły posiłek, a mianowicie spaghetti. Jak się okazało był to dla nas punkt zwrotny na tym biegu. Gdy ponownie ruszyliśmy na trasę, ponownie biegło nam się lekko i swobodnie. Znowu zaczęliśmy wyprzedzać kolejnych biegaczy. Słońce powoli chyliło się ku zachodowi i wydawało się,że wszystko idzie jak z płatka. Nagle, prawie jednocześnie dopadły nas niepowściągliwe wymioty. Zakupione w barze spaghetti leciało z nas jak przez sito. Ja w swoim dorosłym życiorysie takiego przykrego epizodu nie pamiętam. Bardzo nas to osłabiło, siła zgromadzona na odpoczynku prysła jak bańka mydlana. A wszystko to miało miejsce przed wejściem w drugą górę – Cerro Gordo. Przed nami 12 km ostrego,sztywnego podejścia. Myślę, że było to najdłuższe 12 km tego biegu,a w moim przypadku na pewno więcej, gdyż szedłem zygzakiem. Organizm przyjął tylko parę łyków wody. Usytuowane blisko szczytu Miasto Duchów (Ghost Town) majaczyło przede mną szczególnie groźnie. Na szczęście kryzysy mają to do siebie, że przychodzą i odchodzą. Trzeba tylko cierpliwie czekać aż miną. Nas opuściły podczas zejścia. Ponownie przeszliśmy do biegu i powoli odrabialiśmy stracony czas.
Jednak nasze żołądki nadal nie przyjmowały ani odżywek, ani innych pokarmów. Od tej pory do zakończenia biegu pochłaniałem jedynie porcję coli średnio co 2 km. Świt zastał nas na Panamint Pass, gdzie zlokalizowany był punkt kontrolny nr 6-140 km. Ponownie mieliśmy duży zapas – ok.6 godzin do ustalonego limitu. Teraz nawrót i ponad 50 km zmagania z niekończącą się prostą drogi nr 190 przebiegającej przez tereny pustyni Mojave z wyschniętym jeziorem Owena. Ponad 40 st.C,ani grama cienia, okresowo podmuchy parzącego wiatru niosące z sobą ziarna piasku,wciskające się w każdy zakamarek ludzkiego ciała. Zmęczenie narasta,ale do mety coraz bliżej. Już ponad 2/3 trasy za nami. Nasi supporterzy są wspaniali. Obecnie na zmianie jest żona z synem i amerykańskim przyjacielem – Bernardem. Co 2 km nowa porcja lodu,woda do przepłukania ust i mrożona cola. A co najważniejsze mocno „zagrzewają” nas do dalszej walki. I w takiej bardzo monotonnej i gorącej scenerii mija drugi już dzień tego kultowego biegu. Około godziny 19-tej ponownie docieramy do Lone Pine. Mija 36 godzina od startu. Jesteśmy na 195 km, do mety pozostało ich 22… To „tylko” półmaraton, ale cały czas pod górę. Na szczęście słońce zaraz schowa się za Mt.Whitney. Ponieważ nadal utrzymujemy spory zapas czasu przed atakiem szczytowym udajemy się na drugi dłuższy odpoczynek Śpimy 2 godziny i już w ciemnościach rozpoczynamy ostateczną batalię. Znowu czujemy moc – idziemy jak nakręceni, ponownie zaczynamy wyprzedzać bardzo zmęczonych kolegów. Nie zatrzymujemy się ani na moment. Po 4 godzinach osiągamy Whitney Portal i razem ze Zbysiem o 2-ej nad ranem osiągamy upragniony cel. Jesteśmy na mecie Badwater’a!. Po prawie 43 godzinach walki odczuwamy w końcu słodki smak zwycięstwa.
Teraz chwila dla fotoreporterów, uścisk dłoni szefa biegu, otrzymujemy pamiątkowe koszulki finisherów oraz klamry z logo Badwater’a.. Nad nami powiewa polska flaga. Jesteśmy dumni, że jesteśmy Polakami.
Przed nami, w 2012 roku jako pierwszy Polak bieg ukończył Henryk Rzeszótko z Bielska-Białej. Bieg ukończyło 83 z 97 startujących zawodników, w tym 18 z 19-tu kobiet, Zbyszka sklasyfikowano na 62, a mnie na 63 miejscu.
Wygrał Amerykanin Harvey Lewis z czasem 23 godz.52 min., a wśród kobiet jego rodaczka Alyson Venti z czasem 28 godz.37 min.( 8.miejsce open).
Szczególne uznanie i wielkie ukłony dla naszego kolegi Darka Strychalskiego, który odniósł chyba największe zwycięstwo.
Jako osoba niepełnosprawna ruchowo (niedowład połowiczy prawostronny) ukończył bieg na 73 miejscu z czasem 45 godz.11 min. Mijaliśmy się z Darkiem wielokrotnie w czasie biegu,wiemy, że też miał duże kryzysy, ale był tak pozytywnie zmotywowany, że musiał osiągnąć ten Sukces. CHAPEAU BAS !!!
Atmosfera w czasie biegu wspaniała. Zawodnicy bardzo się szanowali i pomagali wzajemnie. Nieocenione były także ekipy supportujące, pomagające nie tylko swoim zawodnikom.
Reasumując – Badwater 135 to bardzo ciężki bieg, ale wg Zbyszka i mnie – nie najcięższy na świecie. Uważamy, że najtrudniejszy jest Spartathlon, gdzie obowiązują bardzo wymagające restrykcje czasowe od początku do końca tego historycznego biegu. Na drugim miejscu umieściłbym himalajski La Ultra The High, a Badwater na najniższym stopniu podium.
Podając za portalem ultrmarathonrunning.com najsłynniejsze biegi ultra na świecie to:
1 /Spartathlon
2/ Ultra Trail Du Mont Blanc
3/ Marathon Des Sables
4/ Comrades Marathon
5/ Western States Endurance Run
6/ Badwater
W takiej kolejności udało mi się je pokonać w latach 2008-2014 i myślę, że jako pierwszemu Polakowi.
Przede mną stawiam Zbysia Malinowskiego, który Spartathlon ukończył 10 razy (rok po roku) jako pierwszy na świecie, a z wyżej wymienionych nie zaliczył tylko Western States, bowiem w przeciwieństwie do mnie nie miał szczęścia w losowaniu. Ponadto razem ukończyliśmy chyba najtrudniejszy bieg w Azji: La Ultra The High – 222 km w Himalajach, między 3500, a 5500 m n.p.m. w 2013 roku, a mnie było dane ukończyć jeden z najtrudniejszych biegów w Ameryce Południowej, wzorowany na Badwaterze – Brazil 135 (też 217 km. też bardzo gorąco i też niemałe góry) – jako pierwszy Polak, również w 2013r.
relacja: Dariusz Jacek Łabudzki – Sandomierz
Wielkie gratulacje! Podziwiam takich ludzi jak Pan! Znaleźć w sobie tyle siły, woli walki, determinacji i pokonać Badwater to naprawdę jest COŚ! 😀 Aż serce rośnie, jak widzę, że mam takich rodaków 🙂
pozdrawiam!
Osobiście znam Jacka i często powtarzam kolegom o jego wyczynach , jego systematycznej pracy nad sobą wielkie , wielkie gratulacje, takie wyczyny pozytywnie nakręcają początkujących ultramaratonczykow triathlonistów . Pozdrawiam
Kiedy w 2007 roku jadąc Doliną Śmierci w drodze na Mount Whitney, nie przyszło mi do głowy nawet, ze można tam organizować bieg…
CHAPEAU BAS !!! – czapki z głów Panowie!