UTMB czyli wielka przygoda w Alpach - BiegiGorskie.pl

UTMB czyli wielka przygoda w Alpach

Jest kilka biegów górskich na świecie o których pokonaniu myślą prawie wszyscy miłośnicy biegów górskich. Jednym z tych najważniejszych jest UTMB. Zapraszamy na obszerną relację Roberta Koraba z jego przygody z tym górskim ultra dystansem…

UTMB TDS to jeden z czterech biegów który wchodzi w skład wielkiej imprezy biegowej o pełnej nazwie The North Face – Ultra Trail du Mont Blanc. Ma on w założeniach około 112 km długości z sumą przewyższeń około 7100m. Limit czasowy na jego ukończenie wynosi 31 h.

Rys. Trasa naszego biegu

Trzy pozostałe biegi to :
PTL ( biega się w zespołach 2-3 osobowych) – trasa 300 km z sumą przewyższeń 25000m i limitem na ukończenie 138h.
UTMB CCC – trasa 98 km z sumą przewyższeń 5600m i limitem na ukończenie 24h

Bieg główny  – UTMB, przez wielu uważany za najbardziej prestiżowy i najtrudniejszy bieg górski na świecie o dystansie 166 km z sumą przewyższeń 9500m i limitem na ukończenie 46h.

Pomysł i wzięcia udziału w UTMB TDS narodził się po Kieracie 2010 który ukończyliśmy wspólnie z Adamem . Dzięki temu staliśmy się szczęśliwymi posiadaczami 3 pkt uprawniających Nas do ubiegania się o możliwość startu w tym biegu. Niezbędne minimum dla TDSa wynosiło 2 pkt a więc mieliśmy jednopunktową nadwyżkę.
W styczniu 2011 roku rozpoczęły się zapisy. Wysłaliśmy do organizatorów nasze zgłoszenia . Jeszcze pod koniec tego miesiąca zostaliśmy pozytywnie zweryfikowani i tym sposobem znaleźliśmy się na liście. Pozostało tylko jeszcze wpłacić 100 eurasów z tytułu opłaty startowej , podbić certyfikat zdrowia u lekarza , odesłać go do Orgów i formalności było by na tyle .
Kości zostały rzucone więc nie było już odwrotu. Trzeba było zakasać rękawy i wziąć się do solidnej roboty. Czekało Nas bowiem wyzwanie najcięższe i najtrudniejsze w Naszym dotychczasowym biegowym żywocie. 24 sierpnia o 9 rano miał nastąpić dzień prawdy.

Głównym sprawdzianem i zarazem mocnym treningiem przed docelową imprezą miał być Nasz wspólny start ( biega się parami)na późno czerwcowym Rzeżniku ( 75km z sumą przewyższeń około 3400m).
Przebiegliśmy go w czasie 13h 22 minuty. Moje samopoczucie wydolnościowe po tym biegu było bardzo dobre. Czułem się super. Jedyny minus to drobny uraz podbicia którego nabawiłem się prawdopodobnie na skutek za mocno zaciśniętych sznurowadeł. Poprzez to musiałem zrobić sobie dwutygodniową przerwę w treningach aby wyleczyć kontuzje. Adam po biegu bardzo narzekał na mięśnie czworogłowe i kolana które przy zbiegach bardzo go ograniczały . Wiedział więc nad czym musi popracować w najbliższym czasie. W końcu Alpy to nie Bieszczady a skala trudności nieporównywalnie wyższa we wszystkich aspektach.

Po wyleczeniu porzeżnickiego urazu wziąłem się ostro do pracy w terenie. Czasu wszak pozostało bardzo niewiele bo jedynie sześć tygodni. Zacząłem biegać minimum dwa razy w tygodniu około dwudziesto kilometrowe, pagórkowate krosy . Oprócz tego dorzucałem też sporo asfaltu. Cały tydzień zamykałem sześcioma treningami.
Kiedy tylko wyjeżdżałem służbowo na południe w górzyste tereny ,zawsze korzystałem z okazji aby wykonać tam mocny trening . Biegałem więc po wymagających trasach okolic Limanowej, Kalwarii Zebrzydowskiej, Szczyrku. Nie są to może wielkie góry ale jak się obierze odpowiednie azymuty to zmęczyć się na nich można konkretnie .
Na początku sierpnia udaliśmy się z Adasiem w Gorce na ostatni długo wybieganiowy trening. Hasaliśmy przez dziesięć godzin po okolicznych górach nabijając na Naszym liczniku sześćdziesięciokilometrowy wynik .

Kiedy do startu pozostały dwa tygodnie akurat przebywałem służbowo w Szczyrku. Nie mogłem więc zmarnować takiej okazji. Nie po raz pierwszy już ,postanowiłem pobiec znaną mi już trasą na Skrzyczne. To chyba moja najcięższa treningowa trasa w cyklu przed TDSowym. Zawiera ona w sobie mocne, strome, podejścia. Ponieważ zbiegałem tą samą trasą zbiegi były równie wymagające i niebezpieczne.

I kiedy właśnie zbiegałem ze Skrzycznego, w górnym bardzo stromym odcinku szlaku , zawadziłem protektorem buta o jeden z kamieni. W mgnieniu oka runąłem na ostro kamienistą ścieżkę jak dziewięćdziesięciokilogramowy worek kartofli. Ocknąłem się leżąc i zwijając z bólu.

Pierwsza myśl jak przebiegła mi przez głowę to „ Kurwa mać doigrałeś się ,z Blanka dupa blada, po co tak brawurowo pędziłeś. Równocześnie ogarniałem wzrokiem miejsca lewej części mojego ciała które ucierpiały najbardziej.
W pierwszej kolejności popatrzyłem w okolice lewego kolana które mocno schlapane było krwią . Zarazem też najmocniej bolało. Nie wyglądało to dobrze. Nadziałem się nim bowiem na krawędź niemałego kamulca . Wskutek tego powstała rana o długości 4 cm . W pewnym fragmencie na centymetr głęboka. Reszta strat to mocno stłuczony łokieć ,bark , poszarpane dłonie i urwany pasek od Garmina.  Forerunner urwał się ze smyczy i poleciał w krzaki . Całe szczęście wyszedł z tego zdarzenia tylko lekko odrapany.

Po kilku dziesięciu minutach dokuśtykałem do Szczyrku i ogarnąłem prostymi zabiegami higienicznymi moje rany.
Na drugi dzień kiedy wstałem poczułem jeszcze większy ból i dyskomfort . Zdałem sobie sprawę że przez najbliższy, tydzień albo dwa noga do treningów zdatna nie będzie. Zdecydowałem że do samego startu nie biegam. Można by rzec że decyzja podjęła się sama bo innego wyjścia po prostu nie było.

Nie wykazałem się jednak rozumem bo zamiast pójść do lekarza i zszyć paskudną ranę ,ja łudziłem się przeświadczeniem że zabliźni się samoczynnie bez pomocy nici chirurgicznych. I to był ogromny błąd. Bo niemal pewne że gdybym wtedy to uczynił , rana po tygodniu by się zagoiła. A tak ,do TDSa który nastąpił dwa tygodnie po tym zdarzeniu , przystępowałem z otwartą raną i sporym obrzękiem wokół obolałego kolana.

Rys. profil trasy. W rzeczywistości lekko zmodyfikowany i dłuższy o 8 kilometrów

Do Chamonix udaliśmy się samochodem w trzyosobowym składzie. Na miejsce dotarliśmy w niedziele południowa porą. Przywitała Nas cudowna, typowo letnia pogoda a widok dominujących nad nami potężnych Alp był niesamowity. Zatrzymaliśmy się na Campingu. W poniedziałek z samego rana udaliśmy się z Adasiem na wycieczkę po górach. Wyszliśmy z Szamoniksu który znajduje się na wysokości około 1000m i dotarliśmy na nóżkach na wysokość około 2500m npm. W drodze powrotnej nawet lekko zbiegaliśmy. Była to moja pierwsza próba biegowa po nieszczęsnym wypadku w Szczyrku.

Nie wypadła jednak zbyt optymistycznie w perspektywie czwartkowego startu. Kolano w okolicach rany cały czas bolało. Bałem się że jak zacznę je mocniej obciążać to nie wytrzyma i rozleci się na amen. Zdecydowałem więc : zero biegowego ruch do samego startu. Co ma być to będzie. Startuje. Najwyżej zejdę na którymś punkcie. Wóz przewóz. Ale do czwartku zero biegania i intensywnego ruchu. Tylko błogi relaks.

Obudziłem się w czwartek około 5 rano. Mieliśmy kimać do szóstej ale jakoś spać nie mogłem i wylazłem z namiotu. Zacząłem się ubierać w przygotowany dzień wcześniej , biegowy szpej. Po chwili herbata, kanapki i chyba kawa na koniec. Czasu nie było wcale tak wiele bo o 7:30 musieliśmy być z Adamem w określonym miejscu w Chamonix skąd podstawione przez Orgów autobusy miały nas zawieść do Courmayeur. Z tego uroczego Włoskiego miasteczka miał rozpocząć się Nasz bieg.

Wszystko przebiegło zgodnie z planem i około 8:20 ,po wcześniejszym przejeżdzie, najdłuższym w Europie tunelem podziemnym pod masywem Mont Blanka dotarliśmy na miejsce startu.

Punktualnie o godzinie dziewiątej nastąpił start. Rzeka prawie 1200 ultrabiegaczy oklaskiwana przez spore rzesze miejscowych oraz turystów ruszyła uroczymi, wąskimi uliczkami Courmayeur . Po przebiegnięciu w dół około dwóch kilometrów zaczęło się pierwsze i zarazem najdłuższe na całej trasie, dziewięciokilometrowe podejście na najwyższy szczyt TDSa. Czekał na Nas leżący po stronie włoskiej , Col de Youlaz 2661 m npm.

Od samego początku starałem się nie ulec wczesno biegowej adrenalinie i próbowałem pohamowywać swoje ambicje.
Pamiętałem bowiem bardzo dokładnie przeczytaną gdzieś w necie, bardzo mądrą dewizę która sprawdza się niemal zawsze na tego typu biegach „ Zacznij wolno a jeżeli stwierdzisz że już tak jest , to jeszcze zwolnij”.

Starałem się jej trzymać. Nie do końca jednak to wychodziło bo kiedy uświadomiłem sobie że jest w miarę wolno to nie zwolniłem. Nie chciałem bowiem się wlec w mocno spowalniającym ogonie ultramaratońskego węża. Pewnie też , poddałem się z lekka presji napierających współtowarzyszy. Hamulec mimo wszystko lekko był zaciągnięty.
Na siódmym kilometrze dotarłem do pierwszego punktu z płynami. Nie uzupełniałem camelbaga bo wypełniony był jeszcze w połowie. Na szybkości wypiłem jednak duży kubek Coca Coli oraz tyle samo wody. Sprężałem się przy tym okrutnie. Wiedziałem bowiem ze musze przebijać się do przodu gdyż dotychczasowe szerokie dukty którymi podążaliśmy do tej pory zaczęły przekształcać się w wąskie strome ścieżki na których tworzyły się zatory. Przepustowość trasy w tym fragmencie ,przy tak licznej jeszcze grupie Ultrasów była niewystarczająca.

Ostatnie dwa kilometry podejścia były bardzo strome i pokonywało się je bardzo powoli. Na szczyt wychodziło się gęsiego a odstępów między wchodzącymi nie było prawie w ogóle. Gdy popatrzyło się w dół miało się wrażenie że do góry pełznie kolorowy wąż składający się z człekokształtnych ogniw.

Pogoda dopisywała. Było słonecznie. Co prawda co jakiś czas słońce chowało się za chmury ale nic nie wskazywało na to że aura może się załamać . Było ciepło. Może nawet odrobinę za . W szczególności na tym pierwszym podejściu pod Col de Youlaz który zdobyłem równo po 150 minutach czyli o 11:30. A więc jedenaście km pokonałem aż w dwie i pół godziny. I wcale nie było to lajtowe wchodzenie a mocny, konkretny wysiłek . W tym momencie uświadomiłem sobie jak ciężka przede mną jeszcze praca do wykonania i że musze jeszcze bardziej ostrożnie rozkładać siły.

Foto. Pierwsze podejście na Col de Youlaz

Rozpoczął się pierwszy, długi, dziesięciokilometrowy zbieg. Starałem się biec spokojnie. Część ludzi która mnie wyprzedzała zachowywała się jednak tak jakby ten bieg miał skończyć się już na dole. Niektórzy wyprzedzali w takich wąskich i niebezpiecznych miejscach w których w pojedynkę ciężko było się zmieścić. Zamiast poczekać na dogodny moment oni parli do przodu niemalże na złamanie karku. Pomyślałem wtedy że chciałbym widzieć tych harcowników za jakieś dziesięć godzin. Czy nadal tak brawurowo będą pokonywać kolejne niełatwe zbiegi. Ewidentnie co niektórym ta pierwsza dłuższa droga w dół jawiła się niczym błogie wybawienie po ciężkim , długim i monotonnym podejściu.

O 12:50 zameldowałem się na pierwszym punkcie odżywczym w La Thuilee . Było tam już pełno biegaczy. Punkt wypasiony był przednie. Stoły uginały się od różnych dobrodziejstw smaku. Były szynki wędzone, sery, chrupiące bagietki, ciastka różnych postaci i wiele innych smakołyków. Z płynów buliony, izotoniki, morze Coca Coli i oczywiście woda. Już wcześniej postanowiłem że czas na Punktach z wyżerką ograniczam tylko do niezbędnego minimum. Wiedziałem jak rozleniwiają i wybijają z rytmu. Poza tym można było na nich sporo nadrabiać w klasyfikacji bo większość ludzi rozsiadała się tam na dobre.

I wcale mnie to nie dziwiło bo pokus różnej maści było tam co nie miara.
Szybko napełniłem więc bukłak i uzupełniłem niezbędne płyny. Piłem dużo Coli która smakowała i podchodziła mi wybornie. Nie zapominałem również o wodzie bo wiem że sama Cola lubi odwadniać. Na Izo jakoś smaka specjalnego nie miałem. Podjadłem również sporo pieczywa z przepyszną suchą szynką oraz trochę serów. Na koniec wziąłem dwa batony do ręki i ruszyłem dalej. Czekało mnie teraz kolejne dziewięciokilometrowe podejście.
Na trasie na tyle się już przerzedziło że nie tworzyły się już korki. Widoczność była doskonała. Dookoła rozpościerały się bajkowe krajobrazy przepięknych i majestatycznych Alp. Idąc pod górę delektowałem się ich nieziemskim urokiem. Słońce dosyć mocno przygrzewało i zacząłem się mocno pocić. Co chwile sięgałem więc po rurkę od camelbaga i gasiłem pragnienie.
Szło mi się dobrze. Czułem że w końcu dobrałem optymalne tempo. Po drodze udało mi się minąć kilkanaście osób. Było to budujące dla mojej psychiki. Znaczyło bowiem że nie dość że się specjalnie nie eksploatuje to w dodatku jeszcze podążam szybciej od wielu osób.
O 14:34 zameldowałem się na drugim szczycie- Col Petit de Saint Bernard (2188 m npm) który był zarazem trzydziestym kilometrem mojej eskapady . Na nim również przebiegała granica między Włochami a Francją. Zbiegając z niego ,żegnałem więc Italię. Znajdował się tam również duży namiot z żarciem.
Ponownie uzupełniłem wodę i usiadłem na chwilę aby spożyć dość mocno przysolony ,gorący bulion z makaronem. Uwinąłem się szybko i ruszyłem czternastokilometrowym zbiegiem w dół.

Gdzieś miej więcej w połowie , kiedy zaczęły się ostre , strome zbiegi poczułem że coś niepokojącego dzieje się z moim palcami u nóg. Zaczęły pobolewać. Chcąc nie chcąc przykurczałem je momentami aby ulżyć trochę ich cierpieniu. Był to pierwszy sygnał że jakiś podzespół powoli się buntuje. Dotychczas cały czas skupiałem swoja uwagę na rannym kolanie. Ale ono całe szczęście przez cały czas zachowywało się tak samo. Dawało mi znać lekkim tlącym się bólem że coś z nim nie tak. Jednakże ból ten nie nasilał się z czasem.
W dalszym ciągu mijałem kolejnych biegaczy. Biegłem z weną i wiarą w siebie. O 16:19 dotarłem do miasteczka Bourg St-Maurice ( 44km).

Foto.  Poniedziałkowa wycieczka i rozeznanie terenu

Punkt odżywczy był ponownie bardzo bogaty. Znów posiliłem się słonym rosołem , wlałem w siebie spore ilości coli oraz wody i zatankowałem bukłak na full. Piłem dużo , nawet na zapas. Następny wodopój miał być bowiem dopiero na 61 kaemie. Czyli dopiero za 17 kilometrów. Schowałem dwie garści rodzynek do kieszonki w spodenkach i szybko dawaj dalej. Na biesiadę i odpoczynek przyjdzie czas jutro na Campie .

Przy wyjściu z punktu zatrzymał mnie jednak starszy Pan i zaczął mówić coś po francusku. Nie rozumiałem go ni w ząb ale po chwili wywnioskowałem że chce sprawdzić czy mam coś z obowiązkowego wyposażenia jakie trzeba było mieć przy sobie podczas trwania całego biegu. Myślałem że będzie mi sprawdzał każdą z tych rzeczy. Trochę mnie to przerażało. Nie chciało mi się tracić czasu i całego tego szpeju wyciągać z plecaka..
Na szczęście, pierwszą rzeczą jaką wyjąłem był telefon. Kiedy tylko starszy jegomość go zobaczył , odfajkował coś w swoim notatniku i kazał mi biec dalej. Mówił coś tam jeszcze do mnie w języku Balzaca ale nic z tego nie pojmowałem.
Ponownie podjęta przeze mnie próba przejścia na mój niedoskonały angielski spotkała się z krzywą minął z jego strony. Tak jak większość Francuzów nie przejawiał pewnie chęci do nauki i posługiwania się tym językiem.
Ruszyłem przed siebie. Najpierw lekko pod górę kameralnymi uliczkami Bourg St-Maurice by po chwili rozpocząć ponowną ostrą wspinaczkę .
Po około 30 minutach niebo nagle zachmurzyło się i zaczęło kropić.. Z oddali było też słychać głośne i grożne grzmoty .
Pomyślałem że pogoda się pieprzy. Nie dobrze.
Od razu jak tylko poczułem pierwsze krople deszczu na moich rękach i twarzy ,stanąłem i ściągnąłem plecak. Wyjąłem z hermetycznego woreczka moją ultra lekką kurtkę z kapturem i ubrałem ją na siebie.
Wszystkie ciuchy w plecaku miałem popakowane w plastikowe worki zamykane na suwak. Po pierwsze stwarzało do dodatkową ochronę przed ewentualnym przemoczeniem plecaka. Po drugie ciuchy pakowane do worka po odessaniu powietrza zajmowały dużo mniej miejsca. Dzięki temu w plecaku robiła się dodatkowa przestrzeń na inne niezbędne klamoty.
Podejście było wymagające. Wąskimi ścieżkami krok po kroku zmierzałem do góry. Deszcz jeszcze jakiś czas straszył i lekko kropił . Po godzinie przestał całkowicie. Kurtki jednak postanowiłem nie ściągać gdyż zaszło słońce i robiło się co raz chłodniej. Rozsunąłem jedynie zamek aby się nie zapocić i ściągnąłem kaptur.
Nagle ku mojemu zdziwieniu zacząłem ostro zbiegać w dół. Zaniepokoiło mnie to ponieważ wedle mapy miałem jeszcze sporo napierać pod górę. Nie byłem przecież nawet w połowie zamierzonego podejścia. Początkowo myślałem że może obrałem złą ścieżkę ale przede mną i za mną wszyscy podążali w tym samym kierunku. Poza tym na kamieniach pokrywających aktualną drogę były wymalowane wyrażne znaki w postaci strzałek i napisem TDS.
Biegłem więc nadal w dół i trwało to sporą chwilę. W końcu dobiegłem do szerokiej asfaltowej drogi. Strzałki wskazywały na to że trzeba teraz skręcić w lewo i podążać pod górę.
Co kilkaset metrów mijałem znaki informujące o stopniu stromizny i nachylenia drogi. Wahały się od 9% do 15%. Była to wyśmienita trasa pod ewentualny trening kolarski wyrabiający siłę i wytrzymałość.
Mijałem kolejną serpentynę. Droga się dłużyła. Była monotonna w porównaniu do tych którymi podążałem dotychczas.. Szedłem jednak szybko. Pomimo asfaltowej nawierzchni mocno odbijałem się kijkami z którymi nie rozstawałem się od samego początku.
W pewnym momencie skończyła mi się woda. Wedle garmina za kilometr miał być wodopój więc się specjalnie nie niepokoiłem. No ale zacząłem się martwić kiedy przeszedłszy ponad półtora kilometra nadal go nie było. Wtedy zrozumiałem że organizatorzy musieli coś pokombinować z trasą.
Wargi już miałem suche. Pić mi się chciało co raz bardziej. W dole słyszałem płynący strumień. Pomyślałem czy by nie zejść do niego ale jak przekalkulowałem czas bardzo stromego zejścia i powrotnej wspinaczki to mi się odechciało. Szedłem więc nadal. Przez głowę przelatywały mi różne pomysły na zdobycie wody. Rozważałem czy aby nie zatrzymać jakiegoś z rzadka przejeżdżającego auta i błagalnym ,moim pięknym pseudo angielskim nie poprosić o uratowanie życia. Nie zdecydowałem się jednak na ten krok i kombinowałem nadal.
W pewnym momencie moim oczom ukazał się mały płytki potoczek płynący z góry który wylewał swoje życiodajne zasoby niemal na sam asfalt. Bardziej trafne było by chyba jednak określenie go jako małej strugi wody spływającej ze stoku. W jednym momencie oczy zaświeciły mi się niczym stadionowe jupitery. Jestem uratowany!!!. Przykucnąłem nad małym rozlewiskiem , zanurzyłem w nim dłonie. Poczekałem aż się wypełnią i zacząłem pić. Powtórzyłem ten zabieg jeszcze kilkunastokrotnie. W pełni nawodniony ,z uśmiechniętą michą ruszyłem dalej. Po przejściu około 50 metrów oglądnąłem się za siebie i zobaczyłem że podążający za mną czynią to samo co ja przed chwilą. Ewidentnie ich zasoby płynów również wyczerpały się do cna.
Po około godzinie doszedłem do pierwszych zabudowań. Przed jedym z domów stały dwie młode dziewczyny trzymające plastikowe butelki z wodą. Oczywiście nie ominąłem tej okazji i skorzystałem obficie z poczęstunku.
Niedługo potem trasa skręciła ponownie na górski szlak by po 2-3 kilometrach ponownie wrócić na asfalt. Od ostatniego punktu w Bourg St-Maurice szedłem już cztery godziny.
Przeszedłem jeszcze jakieś 15 minut gdy w oddali zauważyłem ogromny biały namiot, ze sporą liczbę samochodów wokół niego oraz dużą grupą ludzi w pobliżu.
To musiało być Cormet de Roselend. Za parę minut okazało się że tak też było w istocie. Tylko że nie znajdowało się ono na sześćdziesiątym pierwszym kilometrze a na sześćdziesiątym dziewiątym . Wynikało więc że nadrobiliśmy 8 km. Przekładając to na nadłożony czas, myślę że dołożyliśmy w okolicach 2h.

Foto. Meta a za nią charakterystyczny biały kościółek. Na dzień przed startem.

Wszedłem do namiotu. W środku było dużo osób i panował spory gwar. Duża część ludzi siedziała przy ławach i spożywała posiłek. Wiele osób odpoczywało a część nawet spało na siedząco.
Nakarmiłem się szczodrze. Uzupełniłem co miałem uzupełnić i gdy ponownie podszedłem do bufetu aby podjeść jakiś miejscowy wędliniarski specjał ktoś zawołał mnie po imieniu.
To był Marcin. Spotkaliśmy się wcześniej na Kampingu w Chamonix.
Po krótkiej wymianie zdań okazało się że w namiocie znajdował sie już sporą chwilę . Ale tak mu się błogo zrobiło po spożytym posiłku że na chwilkę postanowił zamknąć oczy. Gdy się przebudził minęło pół godziny i wtedy właśnie na horyzoncie pojawiłem się ja.

Postanowiliśmy że razem wychodzimy na kolejny etap. Opuściliśmy namiot i wtedy okazało się że zrobiło się już całkowicie ciemno. Ochłodziło się znacznie i momentalnie zaczęło mną terepać. Szybko więc wróciłem do namiotu aby przebrać się w coś cieplejszego . Ściągnąłem mokry T-shirt a na jego miejsce nałożyłem termoaktywną cienką bluzę z długim rękawem – mojego ulubionego Crafta Zero Extreme. Ponownie nałożyłem wiatroszczelną kurtkę i oczywiście czołówkę na głowę.
Teraz mogliśmy iść. Do następnego Jedzeniopicia mieliśmy 19 kilometrów.
Na początku nie mogłem przyzwyczaić się do ciemności i do pokonywania trasy za pomocą czołówki. Ciężko było mi się przestawić na ten rodzaj widzenia. Wcześniej wszystko było widać wyrażnie.W szerszej perspektywie można było oceniać nierówności terenu jak i to co czycha na mnie w oddali. Teraz wymagało to dużo większego skupienia. Jeden niewłaściwy ruch mógł zakończyć cały dotychczasowy wysiłek.
Marcin ostro napierał. Szedłem kilkanaście metrów za nim. Początkowo starałem się dotrzymać mu kroku. W pewnym momencie doszedłem jednak do wniosku że nie ma to dla mnie większego sensu bo jest po prostu za szybko. To nie moje tempo. Do końca przecież pozostało jeszcze tak dużo a zmęczenie będzie tylko narastać.
Krzyknąłem do niego aby leciał sam bo jest dla mnie za mocny. Po kilkudziesięciu sekundach jego czołówka zniknęła mi z oczu. Niedługo potem skończyło się trzykilometrowe podejście i zaczął się pięciokilometrowy kamienisty zbieg. Uważać więc trzeba było jeszcze bardziej.
Starałem się biec za kimś i trzymać się go jak najdłużej. Niczym jak rzep psiego ogona. Znacznie ułatwiało to sprawę. Nie wymagało tyle skupienia i koncentracji co bieg w pojedynkę z ciemną otchłanią przed sobą. Bywało też że nie wytrzymywałem „zającowego” tempa i wtedy sam stawałem się pacemakerem dla innych.
W końcu dotarłem do przełęczy La Gitte na 77 km. Stał tam kamienisty nieduży domek obok którego paliło się ognisko. Siedziało przy nim parę osób. Byli to ratownicy górscy którzy wspomagali i zabezpieczali Nas na trasie.
Zapytałem o wodę. Wskazali mi palcem oddalone o kilkadziesiąt metrów miejsce. Znajdowała się tam na w pół wypełniona kamienna wanna do której wąska strugą wlewała się górska, lodowata , krystalicznie czysta woda.
Napiłem się i wyciągnąłem z plecaka bukłak. Zdziwiłem się że już był pusty. Uzupełniłem go do pełna i wtedy zauważyłem że w miejscu styku rurki z bidonem zaczyna przeciekać. Szybko zdecydowałem że właśnie zakończył on swój żywot. Na jego miejsce wziąłem 1,5l plastikową ,niczyją butelkę która leżała tuż obok. Wypełniłem ją wodą i ponownie ruszyłem pod ostrą górę.

W połowie czterokilometrowego podejścia dogoniła mnie czarnoskóra runnerka. Szła ostro. Nie było po niej widać większych oznak zmęczenia. Na jej twarzy malował się promienny uśmiech Wymieniliśmy się spojrzeniami . W następstwie tego wytworzył się miedzy nami dialog. Nie wszystko rozumiałem ale najwidoczniej mojej rozmówczyni nie przeszkadzało to zbytnio. Dowiedziałem się od niej że dwa lata temu ukończyła już TDSa. W zeszłym roku startowała na głównym dystansie UTMB ale w następstwie fatalnej pogody został on przerwany po kilkunastu godzinach. Mówiła ze kocha te góry i że zimą co roku przyjeżdża w te strony razem z mężem na narty. Ale nie na te wypieszczone alpejskie stoki w narciarskich kurortach a na dzikie włóczenie się z nartami po nieprzetartych szlakach. Taki rodzaj narciarskiego trekkingu.

Zachciało mi się pić. Jako że nie miałem już na wyposażeniu camelbaga ,musiałem się na chwilę zatrzymać. Ściągnąłem plecak , wyjąłem butelkę i zacząłem się nawadniać. Kiedy zakończyłem cały proceder związany z uzupełnianiem płynów- mojej towarzyszki już nie było widać.
Szedłem więc sam. Dokoła szalał porwisty, chłodny wiatr. Moje zmęczenie się nasilało.. Patrzyłem w górę i dziękowałem losowi że nade mną jest niczym nieskażone, piękne gwieździste niebo. Pomyślałem wtedy że gdyby pogoda nie była tak sprzyjająca to ukończenie tego biegu było by chyba dla mnie nieosiągalne. Zimno, deszcz i wiatr z pewnością rozłożył by mnie na łopatki. Zrozumiałem wówczas jak na tego typu ultra biegach , fundamentalne znaczenie ma aura .
W końcu zdobyłem Col Est de la Gitte (2,322m). Teraz czekał mnie trzy kilometrowy zbieg , następnie kilometr do góry i ponownie trzy kilometry w dół. Na końcu tej drogi wyłonić się miał upragniony przeze mnie punkt odżywczy na Col du Joly (1989m) .
Cel ten osiągnąłem o 1:41.
Wszedłem do ogromnego namiotu i od razu poczułem ogromną ulgę. W końcu przestało wiać i zrobiło mi się cieplej.
Wziąłem dwie plastikowe miski gorącego bulionu i usiadłem przy stole. Zacząłem jeść i obserwowałem otoczenie. Na twarzach przebywających tam biegaczy były wyrysowane ślady pokonanych 88 kilometrów. Wiele osób leżało i spało na drewnianych ławkach. Innym do drzemki wystarczała pozycja siedząca.
Po ciepłym posiłku zrobiło mi się błogo i zacząłem się zastanawiać czy podobnie jak oni nie kimnąć się na pół godzinki. Przez kilka minut biłem się z myślami. W końcu z wielkim bólem zdecydowałem że jednak idę. Nie mogłem się jednak zdecydować aby samemu wyjść na to wietrzysko. Poczekałem więc chwilę aż do wyjścia będzie szykowała się jakaś grupka. Kiedy tylko takowa się pojawiła zebrałem się w mgnieniu oka i podążyłem za nimi.
Po wyjściu na zewnątrz momentalnie zrobiło mi się strasznie zimno i zaczęło mną trząść. Ewidentnie za długo siedziałem w bezruchu. Popatrzyłem na zegarek. Okazało się że w namiocie przebywałem ponad 20 minut. Na paru biegach już czegoś takiego doświadczyłem. Wiedziałem więc że muszę teraz energicznie się ruszać i rozgrzać organizm. Na nowo włączyłem czołówkę i z dużą niechęcią pobiegłem za światłem innych. Starałem się ich trzymać jak najdłużej. Niestety trwało to tylko kilka minut. Moje stopy i palce u nóg nie wytrzymywały tempa na tym stromym, kamienistym zbiegu. Podążałem więc sam. Co chwile odwracałem się do tyłu i obserwowałem jak zbliżają się do mnie kolejni ludzie. Chciałem zbiegać szybciej ale nie mogłem. Ból i strach przed upadkiem hamował moje ambicje. Tam gdzie inni śmigali jak górskie kozice ja szedłem powoli i ostrożnie stawiałem kroki. Co chwilę mnie ktoś mijał . Czułem bezsilność i złość a kręty zbieg wydawał się nie mieć końca.
Ku mojej ogromnej radości w końcu nastąpił jego długo oczekiwany kres. Pod nogami zrobiło się równo. Szutrowa, szeroka nawierzchnia jawiła mi się teraz niczym miękki , wygodny perski dywan. Po przebiegnięciu nią około dwóch kilometrów wbiegłem na asfalt. Poprowadził mnie on do samego Les Contamines (1170 m). Dziewięć kilometrów w dół pokonałem w prawie dwie godziny!

Na Punkcie przywitały mnie doping i brawa. Po gestach można było wyczytać że i lekki podziw. Tego mi było trzeba. Wypiłem sporo Coli i uzupełniłem zapas wody. Na jedzenie nie miałem już ochoty. Odrzucało mnie od niego. Ewidentnie moja wątroba nie czuła się już najlepiej. Zebrałem się bardzo szybko do kupy, zostawiając na punkcie kilkunastu runnerów którzy właśnie urządzili sobie dłuższy popas.

Foto. Nasz Camping w Chamonix

Byłem na 97 kilometrze. Do pokonania pozostało mi jeszcze dwadzieścia trzy . Zawierały się w nich między innymi trzy szczyty do pokonania. Ostatni znajdował się na sto ósmym kilometrze. Pomyślałem że jak tam dojdę to już żadna siła mnie nie zatrzyma i muszę ukończyć. Czekało mnie więc na dzień dobry z małymi przerwami jedenaście kilometrów ostro w górę.

Ruszyłem. Najpierw pięciuset metrowym asfaltowym dojściem by po chwili podążać już szerszą utwardzoną ścieżką prowadzącą do pierwszego wierzchołka – Chalets du Truc 1811 m. Mimo narastającego zmęczenia pokonałem ten odcinek w miarę równym tempem.
Teraz następował około półtora kilometrowy ostry zbieg. Po przebiegnięciu kilkudziesięciu metrów moje obolałe stopy ponownie zaczęły płakać. Musiałem zwolnić by na nowo zacząć stawiać ostrożnie kroki. Stopy już miałem bardzo niestabilne. Palce które dobijały do czubka buta krzyczały z bólu
Na podejściu cały czas niezmiennie utrzymywałem swoją pozycję. Gdy podążałem w dół byłem wyprzedzany.
Nareszcie zbieg dobiegł końca. Przede mną znajdował się przedostatni szczyt Col de Tricot ( 2120m). Był całkowicie odkryty. Dzięki temu doskonale było widać jak pojedyncze, światełka czołówek ,mocno zygzakowatym podejściem zmierzają na sam wierzchołek. Sam szczyt dodatkowo oświetlony był mocnym, jednopunktowym sztucznym światłem. Po przez to stawał sie doskonałym azymutem i głównym, najbliższym celem napierającej masy ludzi.
Sam już nie wiedziałem czy cieszyć się czy płakać. Z jednej strony zbiegi bolały mnie okrutnie więc podejście było dla mnie pewnego rodzaju wybawieniem. Z drugiej strony jak widziałem jak odległy i wymagający jest mój kolejny szczytowy cel to zniechęcenie i brak pewności we własne siły narastały we mnie z każdą chwilą.
Szedłem bardzo powoli. Ewidentnie traciłem siły bo co jakiś czas wyprzedzał mnie ktoś. Nie było to fajne bo uświadomiłem sobie że ewidentnie jestem co raz słabszy. W głowie zaczęły pojawiać się czarne myśli czy aby na pewno uda mi się dotrzeć do Chamonix.
Co chwile patrzyłem w górę. Światło szczytowe wydawało się jednak w tej samej odległości w jakiej znajdowało się kilka minut wcześniej. Zaczęła siadać mi motywacja. Po raz pierwszy w trakcie całego biegu usiadłem na kamieniu aby przez kilka chwil odpocząć. Wyprzedzający mnie ludzie wydawali mi się w o wiele lepszej kondycji niż ja. Przynajmniej ja tak na nich patrzyłem. Zdecydowałem że już do końca podejścia nie będę patrzył na szczyt. Nie chciałem się demotywować jego odległą perspektywą. Postanowiłem iść jak koń z klapkami na oczach i ogarniać wzrokiem tylko to co bezpośrednio przede mną.
Raz się złamałem odpoczynkiem w pozycji siedzącej i to wystarczyło aby weszło mi to w krew. Do samego wierzchołka powtórzyłem więc tą czynność jeszcze kilkukrotnie.
Było to silniejsze ode mnie a każda chwila spędzona na kamieniu była ogromną ulgą.
Kiedy doszedłem na szczyt zaczęło się z lekka rozwidniać. Ktoś z obsługi sczytał mi chipa. Zapytałem o wodę ale w odpowiedzi usłyszałem ze jej tu nie ma. Moja butelka była już pusta. Ostatnia Golgota wyssała z niej jej całą zawartość.

No i znowu w dół. Wyłączyłem czołówkę bo już zrobiło się w miarę jasno. Pomyślałem sobie że może będzie teraz jakiś bardziej przyjazny szuter albo przynajmniej nieduże kamyki ale już po kilku chwilach straciłem
całą nadzieję . Przed moimi oczami na nowo ukazywały się ogromne kamienie i wysokie schody skalne. Chciałem biec ale nie mogłem tego robić w taki sposób jak bym chciał . Dodatkowo nasilało się we mnie nieobce mi już pragnienie.
Kiedy dostrzegłem pod jedną ze skał, małą strużkę sączącej się wody. Decyzja była natychmiastowa. Ręce w dzbanek i picie do oporu. Tą czynność miałem już zresztą dosyć dobrze opanowaną.
Po chwili na mojej drodze stanął bardzo wartki i głośny górski potok. Najpewniej spływał z samego Blanka. Aby go pokonać trzeba było przejść wąskim kilkudziesięciometrowym wiszącym, chwiejącym się na wszystkie strony mostem.
Nie zastanawiałem się długo. Nie miałem już sił aby dodatkowo się tym stresować. Poszło lepiej niż myślałem.
Niedługo po tym rozpoczęło się ostatnie Tdsowe podejście. Nie było już tak masakrycznie strome i wymagające. Przede wszystkim o wiele krótsze. I najważniejsze raz jeszcze – OSTATNIE!!!!!!!! Ta wizja powodowała że szło mi się już o wiele lepiej.
Jego zwieńczeniem było Belllevue z ostatnią stacją kolejki szynowej na ten szczyt.
To z tego właśnie miejsca większość alpinistów przybywających do Chamonix rozpoczyna swoja batalię o zdobycie Mont Blanka.

Rozpocząłem więc ostatni czterokilometrowy (o wiele bardziej przyjazny) zbieg który doprowadzić miał mnie do Les Houches. Z tej właśnie miejscowości rozpoczynała swój bieg kolejka na Bellevue. Stopy bolały mnie nieziemsko ale postanowiłem nie rozczulać się już nad nimi. Przecież to już ostatni raz w dół -tłumaczyłem sobie. Wiara we mnie rosła . Zacząłem wyprzedzać innych. To dodatkowo budowało mnie i wydobywało siły których jeszcze kilkadziesiąt minut wcześniej zdawałem się nie posiadać. Gnałem. Tak……… Pędziłem jak szalony. Byłem zaskoczony w jaki sposób biegnę, jak skaczę i skąd we mnie ta energia. Wizja celu na wyciągnięcie ręki i łagodnych ,ostatnich ośmiu kilometrów była niesamowita.

W Les Houches znajdował się ostatni punkt z piciem. Z impetem wpadłem na niego i na dzień dobry jednym haustem wypiłem prawie litr Coli. Spędziłem na nim może minutę. Po upływie tego czasu z impetem ruszyłem na ostatni ośmiokilometrowy etap. W porównaniu do wcześniejszego profilu trasy , teraz biegło się prawie po płaskim. To było to na co czekałem. Moje nogi teraz czuły się dużo , dużo lepiej. Cały czas i nieprzerwanie biegłem. Moja szybkość jak na 112 górskich kilometrów w nogach była naprawdę imponująca.. Co jakiś czas kogoś mijałem. I to nie jakichś kuśtykających maruderów ale ludzi biegnących ,tylko że sporo wolniej ode mnie. Jednym słowem szalałem.
I nagle gdzieś w jednej trzeciej ostatniego odcinka ni stąd ni z owąd wyprzedził mnie skośnooki facet. Byłem tym faktem z lekka zaskoczony bo przecież pędziłem a przywilej wyprzedzania do tej pory należał wyłącznie do mnie.
Postanowiłem że będę się go jak najdłużej trzymał. Wyrównałem więc do jego tempa i w stałej , niezmiennej odległości około piętnastu metrów trzymałem się jego pleców.
Trasa była lekko pofałdowana . Co jakiś czas pojawiały się kilkudziesięciometrowe podbiegi na których trzeba było znacznie zwalniać. Nie były już jednak tak wymagające więc cały czas można było biec. I na takim właśnie podbiegu mniej więcej na cztery kilometry przed metą postanowiłem wyprzedzić Japończyka.. Próbował jeszcze chwilę ze mną walczyć ale po kilkuset metrach poddał się i zwolnił. Nie oglądając się za siebie dawałem teraz ile fabryka dała.
Nie mogłem doczekać się kiedy wreszcie ukażą mi się urokliwe uliczki i malownicze kamienice Szamoniksu. To oznaczało by bowiem że jestem już naprawdę bardzo blisko celu.
W końcu się doczekałem. Miasto dopiero budziło się ze snu. Restauratorzy i obsługa okolicznych knajpek zaczęli ospale i powoli porządkować stoliki i krzesła ustawione na zewnątrz lokali. Widząc mnie, nagle się ożywiali , zaczynali mocno dopingować i klaskać z uznaniem. Im bliżej znajdowałem się centrum Chamonix w którym to właśnie usytuowana była Meta tym więcej ludzi zapełniało pobliskie uliczki i skwery. Brawa i motywujące mnie okrzyki rosły wraz z kolejnym pokonywanym przeze mnie metrem. Z każdym krokiem wypełniałem się co raz większym uczuciem szczęścia i wzruszenia.

W ten sposób pokonałem kilkaset przecudownych metrów .
W pewnym momencie skręciłem ostro w lewo i zobaczyłem przed sobą kolorowe banery mety a za nią kameralny biały kościółek który jest nierozłączną wizytówką UTMB. Biegłem teraz w szpalerze krzyczących i bijących brawo ludzi. Spiker zawodów dodatkowo podbijał atmosferę i skandował moje imię. Rosły mi skrzydła. Podniosłem kijki do góry w geście triumfu i po krótkiej chwili przekroczyłem linię METY. Popatrzyłem na zegarek była 8:57.
Gdy lekko ochłonąłem ubrałem na siebie swój wymarzony, otrzymany na mecie, błękitny bezrękawnik FINISHERA- UTMB TDS. Był mój:))

Foto. Finishery dzień po 🙂

p.s.

Pokonanie około 120 kilometrowej trasy zajęło mi 23:57:00
Zająłem 200 miejsce na około 1200 osób które wystartowały.

Adaś zajął świetne 396 miejsce z czasem 27:06:28

Wyniki wszystkich Polaków którzy ukończyli UTMB TDS:
153. Marcin Rosłoń 23:25:12
200. Robert Korab 23:57:00
262. Zimny Oskar 25:00:01
396. Adam Goebel 27:06:28
436. Arkadiusz Kożmin 27:31:16
442. Mariusz Blachowiak 27:37:39
586. Piotr Kusiak 29:33:22
639. Mariusz Wilk 30:13:17
640. Leszek Walczak 30:13:17
640. Lidia Walczak 30:13:17
643. Mirosław Laskowski 30:16:08

Ze względu na wydłużoną o 8 km trasę wydłużono również limit na ukończenie biegu do 34 godzin. Mimo wszystko TDSa nie ukończyło blisko 400 osób czyli około 30% wszystkich startujących.

Poniżej moje międzyczasy i miejsca na poszczególnych punktach kontrolnych.

Godzina Czas Miejsce

Col Checrouit
(10:16) (01:15:16) (552)
Col de la Youla
(11:30) (02:29:22) (489)
La Thuile
(12:50) (03:49:26) (488)
St-Bernard
(14:34) (05:33:53) (430)
St-Maurice
(16:19) (07:18:55) (363)
Fort du Truc
(17:36) (08:35:16) (294)
Cormet de Roselend
(20:38) (11:37:26) (267)
Entre-deux-Nants
(23:50) (14:49:56) (234)
Col du Joly
(01:41) (16:40:35) (235)
Les Contamines
(03:38) (18:37:52) (213)
Col de Tricot
(06:58) (21:57:05) (223)
Bellevue
(07:13) (22:12:42) (219)
Les Houches
(08:03) (23:02:58) (210)
Chamonix
(08:57) (23:57:00) (200)

A teraz myślę o tajemniczej liczbie 166 🙂

Dzięki Wodzu!!!:-)

Strona zawodów: http://www.ultratrailmb.com/

Oficjalna zapowiedź zawodów:

 


Napisane przez

Krzysztof Szwed

2 komentarze to “UTMB czyli wielka przygoda w Alpach”

  1. Kuzyn Kiliana pisze:

    Dzięki za bardzo dokładną relację z biegu.
    Staruję w tym roku i twój artykuł jest bezcenny.
    poza tym bardzo fajnie się go czyta

  2. Adam pisze:

    Suma przewyższeń w Rzeźniku to 6300 metrów
    a nie 3400 to jest tylko podanie długości podejść

    jak sama nazwa wskazuje jest to suma
    czyli mówiąc prościej
    dodanie ilości podbiegów i zbiegów

Dodaj swój komentarz

Wiadomość

*