Póki będziemy biec… Ultramaraton Magurski - BiegiGorskie.pl

Póki będziemy biec… Ultramaraton Magurski

Idea Ultramaratonu Magurskiego zrodziła się z pasji do biegania oraz miłości do górskich pejzaży i przyrody Beskidu Niskiego.
Pasmo Beskidu Niskiego znajdujące się na uboczu głównych szlaków turystycznych oferuje wiele atrakcji często zapomnianych i tajemniczych. Krajobrazy te, przez wielu ludzi w Polsce jeszcze nie odkryte stanowią także świetne tereny do górskich biegów i wycieczek.
Ultramaraton Magurski to bieg zarówno dla doświadczonych zawodników jak i tych, którzy w biegach górskich stawiają dopiero pierwsze kroki.

Poniżej przedstawiamy relację autorstwa 50na80runblog:

…i biegło się już jakiś czas granią; słońce, jeszcze nisko nad ziemią, bo było chyba jakoś koło ósmej rano, niewielkie podbiegi, zbiegi, sucha, przyjemna ziemia, poprzerastana korzeniami, co chwila rozciągał się widok na – w lekką mgłą odziane  – łąki, stoki, po lewej stronie, na Słowacji, potem skręciło się i wbiegło do lasu bukowego.

DSCN9543
image-23085

Podążałem za trójką biegaczy: dwie kobiety i mężczyzna, twardo i niestrudzenie parli do przodu, wydawało mi się, że idealnie, dopasowanym, jak do mnie tempem.
Maleńka łączka. Stolik, za stolikiem mężczyzna.
Czterdzieści czy osiemdziesiąt? – pyta.

Jak w jakimś micie: w prawo idzie ścieżka przez Żydowskie – trasa 40 kilometrów do Krempnej, zostało jeszcze mniej więcej ze dwanaście, i w lewo, porośnięta jeżynami i trawami, lekko schodząca w dół, ale wciąż granią trasa osiemdziesiąt kilometrów: kawał jeszcze przygody do mety: Radocyna, Wołowiec, Czarne, aż po Magurę Wątkowską, przekraczanie w bród Wisłoki.
Żaden mit: żadnych pokuszeń: miałem biec 40. Skończyć koło dziewiątej, przed południem być w domu, były jakieś roboty do wykonania.
Ale nagle zrobiło się mitologicznie: chwilę staję targany wątpliwościami: przede wszystkim strasznie nie chciałem kończyć tego biegu, który układał mi się od samego świtu, jak jakaś opowieść. Nie wiem jak to lepiej wyrazić: od początku czułem jakby ktoś mi to wszystko opowiadał, jakbym nie był uczestnikiem, ale widzem pięknego filmu, gdzie wszystko układało się w opowieść: doskonałą.

Nie wiem czy mieliście w bieganiu takie sytuacje: że się wam wije jakaś fabuła, której jesteście częścią.
A ruszyło się z Krempnej w porannym chłodzie, mgłach i niesamowitym czerwonym słońcu, przedzierającym się przez korony drzew. I ludzie: starsza ode mnie pani, z którą wymieniamy jeszcze na asfalcie rozmowę o butach: bo widzę, że też biegnie w Mammutach. O tych butach trzeba napisać elegię! Potem z chłopakiem, który dzielił się ze mną opowieścią o swoim omdleniach na trasie Rzeźnika i Wawrzyńca, aż – kiedy już asfalt się skończył – krótka rozmowa z tym, kto przyjechał tu z daleka, pobiegnie dzisiaj, za tydzień chyba leci w Perłach Małopolski  a zaraz potem się żeni!
– No, to musisz się nabiegać na zapas! – mówię.
Ale potem chcę już być sam. Jest za ładnie. Nie tylko świeżość w powietrzu. Ale też świeżość w nogach: poczucie, że przecież właśnie się zaczęło, i tak od razu ma się kończyć? Nic nie boli, słońce dopiero właściwie zaczyna świecić. Już to kończyć?
Chwilę trwa ten targ.
Ruszam w lewo, układając jakiś niby plan, że pobiegnę do Nieznajowej, stamtąd poszukam drogi, która zaprowadzi mnie z powrotem do szlaku czterdziestokilometrowego i zakończę bieg jakąś swoją, łączoną trasą.

i282882364590976410._szw1280h1280_
image-23086

Przede wszystkim bowiem chcę biec do Radocyny: zbiec po tych łąkach-halach-polanach, które ciągną się od pasma granicznego i schodzą do miejsca, gdzie kiedyś przecież była wielka wieś, dzisiaj – jak w wielu zakątkach Beskidu Niskiego – jest po niej tylko pamięć krajobrazu: drzewa owocowe, ogromne, zdziczałe, resztki podmurówek, ślady po domach i gdzieniegdzie krzyże, kapliczki i resztki cmentarzy. A słońce świeci coraz mocniej.

DSCN9609
image-23087

Ale nim dotrę do Radocyny punkt nad Ożenną: przecież biegniemy, bieg jest. Doganiam trójkę. Łapię coś na ząb i ruszam od razu. Oni ruszają za mną:
– Trzymaj tempo. Trzymaj je cały czas – słyszę, że mężczyzna mówi do jednej z kobiet.

Trasa jest trudna: zwalone drzewa, zarośla, wąska ścieżyna wyciśnięta w błocie, nieustanne skręty, gwałtowne. Wreszcie wypadamy nad Radocynę. Jedna z kobiet i mężczyzna wyprzedzają mnie. Druga zostaje z tyłu.

IMG_8657
image-23088

Trochę już zmęczenie. Bieg polną drogą. Coraz wyżej słońce. Przebiegamy przez całą wioskę. Teraz jestem już sam. Przed sobą widzę ciągle dwóch biegaczy, za mną nic. Usłyszałem, że byłem trzydziestym siódmym zawodnikiem, który poważył się o dystans osiemdziesięciu kilometrów.
Magurski Ultramaraton ma swoją pierwszą edycję! Oj, dobrze, że tu jestem.

MG_9536-kopia
image-23089

Jest wreszcie rzeka. Faktycznie, susza tego roku jest taka duża, że bród daje się przejść po kamieniach. Nie trzeba biec przez wodę. Bo w pamięci jest wycieczka, którą odbyliśmy tu lata temu, była jednak doświadczeniem bardzo dziwnym: niby nie jakiś wielka wyprawa, ale to nieustanne ściąganie butów, przechodzenie rzeki i wkładanie butów, po to, aby za chwilę znowu je ściągać, przypominało jakieś pogańskie obrządki, jak z jakichś greckich mitów, które uczyły, że w każdej rzeczce, stróżce wody, mieszka boginka rzeczna, i że każdorazowo trzeba się jej pokłonić: przyklękanie, ściąganie butów, wejście w świeżą wodę, wyjście na drugi brzeg, suszenie stóp, nakładania butów i ściąganie za chwilę znowu. Tak chyba dziewięć razy. Może dziewięć to jakaś magiczna liczba?
Ale teraz unoszę się nad wodą.
Przed sobą od dłuższego czasu widzę dwójkę biegaczy: inna kobieta, inny mężczyzna. Gdzie podziała się tamta dwójka?

Wbiegamy do Wołowca. Widzę tych przed sobą (muszą też być już mocno zmęczeni), jak przez pomyłkę (trasa znaczona jest białą taśmą) zaczynają biec wzdłuż elektrycznego pasterza. Wołam do nich. Że chyba się pomylili, bo to pasterz! Sami to zauważyli, wracają na szlak. Od tej chwili, do samego końca (a ile zostało nam jeszcze? trzydzieści kilometrów?) będziemy biegli jakoś koło siebie.

MG_4918
image-23090

Śmieszne: mówimy do siebie „proszę pani”, „proszę pana”. Trochę rozmawiamy. Nad Wołowcem, gdzie szlak jest chyba najtrudniejszy, bo wiedzie trasą narciarską i właściwie biegnie się leśnym bezdrożem, poprzez porastające całe połacie lasu jeżyny, które wyciągają nitki ze skarpet, i robią wszystko, aby rozwiązać sznurowadła, jeszcze biegnie z nami jakiś młodzieniec.
Wszyscy we czwórkę gubimy się.
Razem szukamy trasy, studiujemy mapę, zawracamy, potem znowu podbiegamy, znów zawracamy.
Rozumiem stopniowo o co toczy się gra. Pani, która biegnie w naszej „grupie” walczy o zwycięstwo z tą damą, która wyprzedziła mnie przed Radocyną.
Potem nasza „grupa” rozpada się. Widzę ich jeszcze, „pana”, siadającego na moment w punkcie w Bartnem, i pod Magurą Wątkowską, kiedy doganiam „pierwszą”. Zwalniam. Za jakiś czas dociera do mnie „pan”, który jakoś towarzyszy w biegu pani, która jest „druga”.

– Widziałem „pierwszą” – mówię.
Niemożliwe! – odpowiada.
– Widziałem, o tam – jakaś postać majaczy pomiędzy drzewami w górze nad nami.
To ona? – upewnia się.
-Tak!

Rozmowa toczy się w drodze pod górę, więc nie idzie tak sprawnie, jak to można przeczytać.
Mój towarzysz, zatrzymuje się. Po chwili, patrzę, zawraca i rusza naprzeciw „drugiej”. Nie muszę mówić, że wzbudza we mnie wielki podziw.
W zbiegu doganiam znowu „pierwszą”. Odwracam się i widzę, jak na wzniesieniu nad nami pojawia się „druga” a za nią towarzyszący jej biegacz. Dostrzega też ich „pierwsza”. Rusza jak z katapulty.
Zaczyna się walka.
Jestem częścią ich wyścigu. Pani „druga” nie ustępuje, ale „pierwsza”, wiem to od Goprowców stojących na ostatnim przed metą punkcie, nie ma zamiaru poddać się bez walki.
Stoję koło nich chwilę. Na drogę wypada „druga”.

– Nie da rady – słyszę, brzmi to jak wyrok. – Tamta pędziła tu jakby jej skrzydła urosły!
Skrzydła? Skrzydła po siedemdziesięciu kilometrach w górach?

Jest już popołudnie.
Na kolejnym zbiegu dogania mnie towarzysz pani „drugiej”.
Biegniemy razem. Potem, jak to mam w zwyczaju, dramatycznie przewracam się: po prostu mam takie wrażenie, że moje ciało całe wbija się nagle do błota. W ułamku sekundy przechodzę ze stanu ruchu w stan bezwładnego spoczynku.
Ale wstaję i biegnę.
Rozmawiamy krótką chwilę.
Mój towarzysz życzy mi wszystkiego dobrego i rusza do przodu.
Teraz trzeba tylko zbiec do Krempnej.
Gubię się.

Gdzieś zginęły, albo już ich nie dostrzegam, białe wstęgi z napisem Magurski Ultramaraton. Kręcę się koło żółtego szlaku, który powinien sprowadzić mnie z masywu Magury, ale zgubiłem gdzieś mapę, a tak strasznie boję się pomylić. Nie miałbym siły wracać, szukając dobrej drogi. Który to już kilometr? Siedemdziesiąty ósmy?
Wciąż nie ma i nie ma żadnego znaku.

MG_9560-kopia
image-23091

Widzę zbiegającą w dół „drugą” za nią, dwóch biegaczy. Naradzamy się chwilę. Podejmujemy ryzyko zbiegania żółtym szlakiem. Odbiegam od nich. Zostawiam ich za sobą.
Czemu tu tak trudno? Kiedy będzie koniec?

Jakieś kładki, poprzewracane drzewa, nagłe zakręty, chyba mostki. Nie wiem. Nie bardzo widzę, a jeśli nawet dostrzegam, to chyba mój umysł już tego nie zapisuje. Trochę jak w jakimś bolidzie, po błocie biegnę, po kamieniach, staram się nie wskakiwać na kładki, bo skurcz czai się za każdym krokiem.
Wreszcie wybiegam na łąkę. Mam wrażenie, że jestem we wsi. Szlak skręca w lewo. Biegnę trawami do asfaltu. Przy wyjściu szlaku na drogę jakiś chłopak na rowerze.

– Meta tam? – dwa słowa. Na to mnie stać.
– Niedaleko!

Biegnę. Asfaltem.. Przebiegam koło pięknego budynku Magurskiego Parku Narodowego, przebiegam koło szkoły. I jakoś zbyt nagle, nieoczekiwanie, wbiegam na metę.

Koniec na dzisiaj.

MG_0013
image-23092

Dwudzieste szóste miejsce, dziesięć godzin piętnaście minut. W środku, pomiędzy „pierwszą” i „drugą” zawodniczką na mecie.
Zaraz podchodzę do „pierwszej”, gratuluję jej. Potem dociera „druga”, oboje winszujemy sobie towarzystwa, dopiero później jeszcze dociera „pan”, z którym biegliśmy przecież trochę razem. Okazało się, że zabłądził na ostatnich kilometrach.  Dzielny zawodnik!

Tak. Mam przekroczoną pięćdziesiątkę, przebiegłem osiemdziesiątkę.
50na80.

Pomyślałem, że ten bieg, jakoś moje życie zmienił. Był chyba nieustającymi dziesięcioma godzinami ekstatycznego uczucia wolności, wyzwolenia, nieważkości.
Tam na mecie, siedząc jeszcze chwilę, i próbując coś zjeść, postanowiłem, że go opiszę. A przede wszystkim, że zacznę pisać bloga dla moich rówieśniczek i rówieśników.

Będziemy się przecież trzymać jakoś, póki będziemy biec.
I co wy na to?

baner
image-23093

Krzysztof Koehler

http://50na80runblog.simplesite.com

zdjęcia ze strony Organizatora http://magurski.com/zdjecia/

Napisane przez

Krzysztof Szwed

Jeszcze nie skomentowany

Dodaj swój komentarz

Wiadomość

*