"Beskidzka" pełna emocji - BiegiGorskie.pl

„Beskidzka” pełna emocji

Kto mnie zna ten wie, że zwykle umiem ubrać w słowa to co mam w głowie. Dzisiaj siedzę nad klawiaturą laptopa i nie wiem od czego zacząć. Tak wiele emocji kotłuje się we mnie. Mimo, że od wiosennej edycji Beskidzkiej 160-tki na Raty minęło już kilkadziesiąt godzin, moje serce nadal pełne jest wzruszeń, a głowa ma kłopot z zebraniem myśli. 😉

Przypomina mi się jesień 2015 roku. Musiałem wtedy z powodów rodzinnych odpuścić „Maraton Kampinoski”, do którego solidnie się przygotowałem. Wpadłem jednak na „genialny” pomysł, by polecieć w listopadzie „Piekło Czantorii”. I poleciałem. 21 km (+2000 m) zmieliło mnie i wypluło, ale przy okazji na zawsze zmieniło moje biegowe życie. Po kilku miesiącach poleciałem „50-tkę” i wsiąkłem na dobre w klimaty „beskidzkiej”.

Teraz jechałem na start z trzema mocnymi biegaczami: Andrzejem, Dawidem i Marianem. Na miejscu zaskoczył nas mocny wiatr, który już w nocy sprowadził na organizatorów kłopoty. Ponoć miał zmniejszać stopniowo swoją siłę od godziny 11:00. Start był zaplanowany na 8:00. W moim przypadku nie mogło obyć się bez… kłopotów z bukłakiem. Na minutę przed startem poczułem na plecach wilgoć. Okazało się, że nie dokręciłem kamelbaka i straciłem trochę wody. Nie było już czasu na uzupełnianie.

Artur krzyknął „4,3,2,1, start!” i ruszyliśmy do walki.

Miałem świadomość, że pierwsze kilkanaście kilometrów o niczym nie zdecyduje. Pamiętałem dobrze, że w zeszłym roku to właśnie druga część trasy była ważniejsza. Tym razem miałem w głowie konkretny plan żywienia (oparty na żelach SiS) i pomysł na to jak rozłożyć siły. Było fajnie. Do czasu, gdy zaczęliśmy zbiegać z Soszowa do Wisły.

Potem był kawałek asfaltu i podejście na Kiczerę. Zaczęła się moja najcięższa próba. Szedłem jak żółw. Dawid śmigał jak kozica, ja pełzłem. W zeszłym roku też o mało nie wyzionąłem tam ducha, ale teraz było stokroć gorzej. Stok osłonięty od wiatru, słońce w pełni i 27 km w nogach. Poczułem, że słabo się to dzisiaj skończy dla mnie. Na dodatek odebrałem SMS od Karola. Pisał, że ma problemy jelitowo-żołądkowe i porusza się bardzo wolno. Pytał gdzie jesteśmy. Okazało się, że dzieliło nas nie więcej niż kilkaset metrów.


Makabryczne podejście na Kiczerę

Umierałem na tym podejściu nieskończoną ilość razy, Dawid na mnie czekał i walczyliśmy dalej. Pomyślałem, że jak tak ma wyglądać moje podejście na Czantorię z Ustronia, to raczej będzie po ptakach. Przyznam, że nigdy nie byłem tak bliski wycofania się z biegu, jak w tym momencie. Powoli godziłem się z myślą, że wrócę do domu na tarczy. Na dodatek Dawid zaczął narzekać na kolano. Odnowiła mu się kontuzja, z którą walczył od styczniowej „Zamieci”. Na podejściach szedł sprawnie, ale zbiegi sprawiały mu ból. Walczył jednak dzielnie.

Po chwili do naszej „geriatrycznej mafii” dołączył kolejny osobnik. Siedział w cieniu pod krzakiem i wyglądał słabo. Był to Karol. Świetny biegacz z Gliwic i ciekawy człowiek. Ale nie był to jego dzień. Czuł się fatalnie. Szczególnie przy zbieganiu. Ruszyliśmy w górę. Chłopaki szybciej, a ja dalej odgrywałem rolę ślimaka. Gdy ruszyliśmy w stronę Ustronia, poczułem się trochę lepiej. Rzuciłem się w pierwszy napotkany strumień. Polałem łepetynę wodą i wypiłem kilka dużych łyków. Byłem tak wymęczony, że miałem w nosie ewentualne jelitowe konsekwencje. Zaryzykowałem i opłaciło się. Woda była zimna, czysta i najlepsza jaką piłem w życiu. Na dodatek nic mi po niej nie było. Zacząłem odżywać. Już tak nie spowalniałem podejść, a z góry i po równym leciałem dziarsko.


Waleczna ekipa (prowadzi Karol) na kolejnym zbiegu

Myśl o Czantorii nie dawała mi jednak spokoju. Miałem świadomość, że jeżeli przyjdzie taki kryzys jak w Wiśle, będzie po sprawie. Na punkt żywieniowy na polanie w Ustroniu dotarliśmy z czasem 5:08. O jakieś 15 minut szybciej niż ja w zeszłym roku. Zaskoczyło mnie to bardzo miło. Czekał na nas suto zastawiony stół, mili wolontariusze, nieskończone ilości „Kofoli” i czystej wody. Napełniłem bukłak, pojadłem pomarańczy i żurawiny, dostałem tradycyjnego kopa na szczęście od Marzeny i podreptaliśmy w kierunku szlaku na Czantorię. Miałem duszę na ramieniu.

I tutaj stało się coś, czego nie rozumiem do tej pory. W najgorszym miejscu trasy nagle odzyskałem wiarę i siły. Nie odstawałem od chłopaków. Im bliżej szczytu, tym wyglądało to słabiej, ale nie było tragicznie. Karol zatrzymywał się raz na jakiś czas, oglądał za siebie, rozkładał szeroko ramiona i darł się na cały Beskid Śląski:

– No Przemo! Co tak wolno?!

Było fajnie. Dotarliśmy w okolice wieży. Na szczycie było mnóstwo turystów. Niektórzy klaskali, większość patrzyła dziwnie. 😉 Ale my robiliśmy swoje. Wiedziałem, że teraz już nic nas nie powstrzyma. Musi się udać. Zbiegaliśmy ostrożnie, tak żeby nie przeciążyć kolana Dawida i nie przysporzyć cierpienia Karolowi. Widać było, że jest im ciężko, ale nie narzekali, walczyli. Ja poczułem się o wiele lepiej.


Sprzęt od Under Armour nie zawiódł
fot. Andrzej Szczot

Wyrypa sprawiała mi przyjemność, choć „czwórki” piekły konkretnie. Dotarliśmy w okolice Małej Czantorii. Ruszyliśmy ostro w dół żółtym szlakiem. ten fragment trasy budził we mnie respekt już od poprzedniej edycji. Ścieżka jest wąska i kamienista, a z prawej strony jest bardzo stromy stok porośnięty lasem. Trzeba uważać na każdy krok.

Znaleźliśmy się na asfalcie. Zostało kilka kilometrów do mety, a po drodze… stary kamieniołom w Goleszowie. Potężna ściana, na którą wchodzi się jak po schodach. Ostre podejście, potem wypłaszczenie, kolejne podejście, wypłaszczenie itd. A najlepsze jest to, że najtrudniejszy jest ostatni „stopień”. Ściana staje dęba i podchodzenia zamienia się w regularną wspinaczkę z użyciem rąk. Rok temu zrzucona była tam lina. Pogoda jednak była wtedy fatalna, opady deszczu zmieniły kamieniołom w gliniaste bagno.  Tym razem było sucho. Zmęczenie jednak robiło swoje. Kilka razy zapewniałem Karola, że „to już ostatnie podejście” i puszczałem go przodem. Wchodził żwawo na próg i wtedy dochodziły do moich uszu niecenzuralne stwierdzenia, że to jednak jeszcze nie koniec i widać kolejny uskok. 🙂


Widok z góry na ostatnie podejście w kamieniołomie

W momencie gdy dotarłem na szczyt ostatniego progu mieliśmy za sobą 8 godzin i 10 minut biegu. Karol rzucił:

– Pomóżmy Przemowi zrobić lepszy czas, niż rok temu!

I polecieliśmy. Do samej mety było już w dół. Na początku las, potem asfalt w Goleszowie. W momencie w którym wybiegliśmy na ostatnią prostą, rozległy się oklaski i okrzyki. Byłem w szoku. Przybiegliśmy w końcu w ogonie stawki, nie spodziewałem się takiego powitania. Przyznam się, że zatkało mnie trochę z emocji. Damian pokrzykiwał:

– Przemo! Przemo!

Jarek leciał z piwem (wciąż czeka w lodówce na dobry moment), Wojtek już wyciągał bezalkoholowego „Birella”, Artur czekał z medalami, a Adriana uścisnęła serdecznie. Trwało to kilka minut, a emocjami, które we mnie buzowały mógłbym obdzielić miesiąc mojego życia. 🙂 A na koniec, gdy już szedłem do samochodu, by ruszyć w drogę powrotną, przybiegła Kasia i zażyczyła sobie ze mną zdjęcie. 🙂 Sympatyczna dziewczyna i świetna biegaczka (2 miejsce wśród kobiet na 25 km). To są chwile, które zostają z człowiekiem na zawsze. Uwierzcie mi. 🙂


Z Kasią i Adrianą na mecie biegu

Linię mety przekroczyliśmy po 8 godzinach i 28 minutach od startu. Jest to o 10 minut lepszy wynik niż ten, który osiągnąłem rok temu. Cyferki mnie jednak nie rajcują. Wspaniałe było to, że spotkałem w końcu wielu ludzi, których znałem jedynie „wirtualnie”. Były to niesamowicie miłe chwile, choć zbyt wiele czasu na rozmowę nie udało się niestety znaleźć. Żałuję, bo z przyjemnością poznałbym wszystkich bliżej. Czekam z niecierpliwością na kolejne zawody, na których znów będę mógł Was spotkać. Jesteście pozytywne świry! 🙂


To była moja 4 edycja „beskidzkiej”

Serdecznie dziękuję organizatorom, wolontariuszom i innym zawodnikom za stworzenie wspaniałej i niepowtarzalnej atmosfery tego biegu! Jesteście niesamowici! Widzimy się w Piekle! 🙂
Na koniec polecam Wam serdecznie wpis Karola. Świetnie oddaje klimat naszej walki.

Relacja:
Przemek Czuba.

Autorem większości zdjęć z trasy jest Dawid Rauchfleish.

Napisane przez

Dominik Ząbczyński

Jeszcze nie skomentowany

Dodaj swój komentarz

Wiadomość

*